Palau - nurkowe wielkie emocje

Palau jest drogie. Siedząc drugi już dzień w samolocie, z braku lepszego zajęcia, zaczynam zastanawiać się nad sensem tego, co robię. Niebagatelna odległość, jaka dzieli Palau i Europę, oraz monopol linii lotniczych Continental generują horrendalnie wysokie koszty przelotu. Do tego doliczyć też trzeba ceny za nurkowania i pobyt, które są tutaj jednymi z najwyższych z jakimi miałem dotąd do czynienia. To wszystko powoduje, iż ziarenko niepokoju, zasiane w mej głowie już wcześniej, wykiełkowało teraz ze zdwojoną siłą i energią.

Może faktycznie lepszym rozwiązaniem byłby kolejny wyjazd na Malediwy, gdzie rekiny i mocne prądy nie są przecież niczym niezwykłym, a sam wyjazd jest o ponad połowę tańszy. Gdybym snując takie rozważania wiedział wtedy to, co wiem teraz, na pewno nie miałbym żadnych wątpliwości i rozterek. I choć uwielbiam Malediwy, to jednak przyznać muszę, że w porównaniu z Palau nie wytrzymują one konkurencji w żaden sposób. Już sam wylot z Manili dostarczył nam lekkich emocji. Pomimo że lecimy z Filipin na Karoliny, a nie do USA, odprawa w amerykańskim Continentalu przebiega zgodnie z ich standardami. Trwa to wszystko bez końca, nasze bagaże zostają przetrzepane i prześwietlone na wszystkie możliwe sposoby. Pozbawieni wszelkiej broni, czyli zapalniczek, zapałek i żarówek w latarkach, wreszcie lecimy. Co bardziej zmęczeni życiem koledzy pozasypiali w fotelach jeszcze przed startem. Sam lot mija spokojnie i bez zbędnych emocji. Samolot pomału zbiera się do lądowania. Jest środek nocy, wszyscy jesteśmy półprzytomni. W drodze do hotelu bezskutecznie wypatruję w otaczającym nas krajobrazie jakichkolwiek, niewielkich choćby oznak „tropical paradise”, które potwierdziłyby słuszność podjętej decyzji o znalezieniu się właśnie tutaj. Przez wieki Palau, jedno z najmniejszych pod względem liczby ludności państwo świata, pozostawało zależne od Europy. Najpierw byli tu Hiszpanie, potem Brytyjczycy, potem dla odmiany Niemcy, aż w końcu Japończycy, którzy po przegranej wojnie musieli pogodzić się z utratą archipelagu na rzecz Ameryki. Przez kilkadziesiąt następnych lat Palau pozostawało częścią Terytorium Powierniczego Pacyfiku, aby w końcu uzyskać status niepodległego państwa. Dzięki protektoratowi Ameryki, archipelag i jego mieszkańcy żyją i funkcjonują dziś całkiem znośnie. Wujek Sam, co roku pompuje w tę niewielką społeczność pół miliarda dolarów, zapełniając w ten sposób ponad połowę budżetu państwa. W zamian Amerykanie decydują o jego polityce zagranicznej i obronności, gwarantują większą część usług medycznych i zapewniają na zasadzie wyłączności obsługę ruchu lotniczego. Styl życia mieszkańców Koror – stolicy Palau – to wzorcowy przykład funkcjonowania amerykańskiej prowincji. W miejscowych sklepach próżno szukać lokalnych produktów. Półki zapełnione są amerykańskimi mrożonkami, których ceny zdecydowanie przebijają nie tylko ich jakość, ale również amerykańskie standardy cenowe, co zupełnie i skutecznie zniechęca do jakichkolwiek zakupów. Podobnie do sklepów wygląda życie ulicy. Najbardziej ulubioną rozrywką mieszkańców Korror, jest chyba jazda tam i z powrotem główną ulicą miasta, wyeksploatowanymi do granic możliwości pickupami.

Ogólnie życie toczy się tutaj niespiesznie i zupełnie beznamiętnie. Nie jest to miejsce zdolne jak magnes przyciągać rzeszy turystów z całego świata i chyba nieprędko jeszcze takim będzie. Nie ma tutaj bowiem atrakcji znanych nam choćby z dużo tańszych i nie aż tak odległych Filipin czy Tajlandii. Pozbawione adrenaliny wieczorne wyjścia na miasto i brak przyhotelowych choćby plaż powodują, że turystów wciąż jest tu niewielu. Kiedy jednak zaczniemy postrzegać to miejsce nie jako kurort wypoczynkowy, lecz jako destynację nurkową, archipelag Palau odsłoni nam swoją drugą, absolutnie fascynującą twarz. Bo to, co na Palau jest najpiękniejsze, ukryte zostało pod powierzchnią wody. Wielką popularność i sławę znakomitego miejsca nurkowego zyskało dzięki Jacques’owi Cousteau i jego fascynacji ścianą Ngemelis. Zarówno wtedy, jak i dziś nurkową wizytówką tego miejsca jest znakomita przejrzystość wody, oraz wszechobecność rekinów. Ponieważ wszystkie miejsca nurkowe dostępne są bez większego problemu z lądu, bez sensu jest mnożenie i tak już mocno wyśrubowanych kosztów pobytu przez udział w safari. Z tej też przyczyny z ofert wielu baz, jakie organizują tutaj nurkowania, zaproponowana nam przez Fish & Fins wydawała się być najatrakcyjniejsza. Kiedy po raz pierwszy znalazłem się u nich, zobaczyłem przysłowiowe „piekło Dantego”. Zwątpiłem zupełnie, nie będąc w stanie uwierzyć, że coś takiego jest w stanie w ogóle funkcjonować. Kilkanaście potężnych łodzi motorowych wypływa codziennie, zabierając w morze gubo ponad setkę nurków. I wszystko to perfekcyjnie zorganizowane i poprowadzone z iście niemiecką punktualnością. Zasada funkcjonowania tej bazy opiera się na genialnie prostym schemacie. Każda z łodzi ma określone grafikiem miejsce nurkowania. Chcesz zanurkować na Blue Corner – wsiadasz na łódź numer 6, jutro chcesz na Ulong Chanel – szukasz numeru 9. W ten sposób można sobie codziennie samodzielnie wybierać i decydować o miejscu nurkowania. Zawsze wypływa się na dwa nurkowania, pomiędzy którymi jest czas na lunch na jednej z pięknie zielonych, bezludnych wysepek. Czas zacząć naszą nurkową przygodę! Całą papierologię dnia pierwszego mamy już za sobą. Ponad 500-konne Yamahy naszej łodzi szybko pozostawiają gdzieś w oddali zarysy lądu, by po chwili znaleźć się po zawietrznej stronie Ngemelis. Zaczynamy więc od „Blue Corner”, które jest absolutną kwintesencją nurkowania na archipelagu. Mocny prąd pływowy napędza tu dziesiątki rekinów, napoleony, wielkie makrele, stada barakud i tuńczyki. W tym podwodnym teatrze marzeń właśnie zaczyna się kolejny spektakl, trzeba więc szybko zająć miejsce i to najlepiej w pierwszym rzędzie. Wpięci hakami wisimy na przełamaniu ściany. Na początku zjawiają się rekiny rafowe i białopłetwe. Rozpoczyna się polowanie. Czym było, to co dopadły, nie zdążyłem nawet zauważyć, bo przestało istnieć w okamgnieniu. Zaraz dołączają też tuńczyki i dwa wielkie napoleony, robiąc taki kocioł i zamieszanie, że przez moment nic nie widać. Po chwili pył bitewny opada i jest już po wszystkim. Z niecierpliwością czekamy na akt drugi, który niechybnie nastąpi.

Nurkowanie na Blue Corner zawsze jest przeżyciem niezwykłym i wyjątkowym. Piękne i nieprzewidywalne, za każdym razem inne, ale zawsze pełne wielkich atrakcji. Z lekkim niepokojem oczekujemy na kolejne nurkowania. Co jeszcze Palau może nam zaoferować po tym, co zobaczyliśmy tutaj? Choć nie jest łatwo wyobrazić sobie, że mogą być jeszcze lepsze miejsca nurkowe, to jednak życie nie zna pustki. Nieopodal Blue Corner znajdują się nie mniej słynne i spektakularne „Niebieskie Dziury”. Niewielkich rozmiarów wejście, ukryte kilka metrów pod powierzchnią, wprowadza nas do olbrzymiej jaskini w kształcie dzwonu. Opadając w kierunku dna, odnoszę niesamowite wrażenie wkraczania w jakiś niezwykły i tajemniczy troszkę świat. Wpadające przez górne otwory światło słoneczne rozświetla wnętrze jaskini, odbijając promienie od skał i piaszczystego dna, na którym przysypiają rekiny. Gra świateł tworzy przepiękną scenerię, pokazując nam ile odcieni może mieć błękit wody. Nurkując w Blue Hole warto też czasem spojrzeć do góry, w kierunku stropu, skąd zwisają fantastyczne girlandy uformowane z czarnego koralowca. Marzy mi się tutaj samotne nurkowanie, bez żadnego zbędnego towarzystwa.

Sam jeden zawieszony gdzieś pośrodku jaskini… Byłoby to przeżycie zupełnie genialne i mistyczne niemalże. Niestety, przy tak wielkiej popularności tego miejsca jest to zupełnie nierealne. Oglądamy jeszcze przepiękną electric flame scallop i pomału wypływamy z jaskini płytszym, znajdującym się na 15 m, wyjściem wprost na ładną porośniętą gorgoniami ścianę. No, to pierwszy dzień mamy już za sobą, przyniósł nam tyle wrażeń i nurkowych emocji, że będzie o czym dyskutować przy piwie przez cały wieczór. Dziś jedziemy na Ulong Chanel. To miejsce jest absolutną esencją tego, czego można spodziewać się i oczekiwać od nurkowań w mocnym prądzie. Na miejscu jesteśmy chyba trochę za wcześnie. Podobno pływ nie nabrał jeszcze odpowiedniej mocy, choć trudno jest sobie wyobrazić, aby potrzebny był mocniejszy. Skok do wody i po linie dociągamy się do dziobu naszej łodzi, schodząc po niej pod wodę. Na dole wali już tak, że przepłynięcie kilkunastu metrów przerasta zupełnie nasze możliwości. Ciągniemy się więc po rafie, aby w końcu zawisnąć na hakach na przełamaniu ściany, gdzie szare rekiny niestrudzenie patrolują swój rewir. Przyzwyczajone już chyba do widoku nurków napływają coraz bliżej nas. Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, tym najbardziej ciekawskim puszczamy z automatu bąbla prosto w nos. Czekamy. Choć woda ma ok. 28C, po pół godzinie wiszenia w bezruchu zaczynam odczuwać zimno. W końcu coś jednak zaczyna się dziać. Ktoś włączył niewidzialną pompę i woda ruszyła w kierunku laguny z maksymalną mocą. Ruszamy i my. Trudno opisać wrażenia z tej podróży, bo wszystko dzieje się tak szybko. Zdecydowanie za szybko. Prawdziwie zwariowany „lot nad kukułczym gniazdem”. Nie ma możliwości, aby zatrzymać się, lub choćby zwolnić na moment. Jazda nabiera tempa. Kalejdoskop obrazów, kolorów i wrażeń zaczyna kręcić się w iście szaleńczym tempie. W locie mijamy olbrzymią płaszczkę, która sunie po piaszczystym dnie pod nami. Obok, co chwilę pojawiają się polujące w kanale rekiny. Nie mamy żadnego wpływu na to, co się z nami dzieje. Najważniejsze to nie dać się wyrzucić do góry, bo to oznacza praktycznie koniec nurkowania. Prąd o sile kilkunastu węzłów, w krótkim czasie przenosi nas prawie 5 km dalej, gdzie woda, rozlewając się w szerokim kanale pomału zwalnia. Jeszcze przez kilka minut na save stopie oglądamy przysypiające na piasku white tipy. To była prawdziwa jazda bez trzymanki i przeżycie jedyne w swoim rodzaju, którego absolutnie nie można przeoczyć. Czas chyba trochę odpocząć od nurkowych atrakcji.

Bez wątpienia największym hitem Palau jest Jellyfish Lake, czyli Jezioro Meduz. Nie jest to jedyny tego typu akwen na Palau, ale za to największy z udostępnionych turystycznie. Brak połączenia z oceanem powoduje zdecydowanie mniejsze zasolenie wody i jej wyższą temperaturę, stwarzając idealne warunki do rozwoju meduz. Nie mając żadnych naturalnych wrogów znacznie zredukowały swoje parzydełka, przez co nie stanowią żadnego zagrożenia dla pływających w jeziorze ludzi. Niestety nurkować tutaj nie można. Zalegające na dnie, rozkładające się szczątki meduz wytwarzają silnie toksyczne związki, będące podobno przyczyną utonięć nurków. Powoli nasz pobyt na Palau zbliża się ku końcowi. Po atrakcjach w prądzie szukamy czegoś na spokojnie. Propozycja na dziś to Siaes Tunnel. Piękne, choć ze względu na dość głęboki profil niekoniecznie łatwe nurkowanie. Podziwiając porastające dno niespotykanych rozmiarów gorgonie, łatwo zahaczyć tu o dekompresję.

Kilkudziesięciometrowy tunel ma zapewniony stały dostęp naturalnego światła, ale zdecydowanie warto pokusić się o zabranie latarki, której światło pozwoli wyciągnąć z tego miejsca jeszcze więcej przepięknych kolorów. Na koniec jeszcze tylko rzut oka na wspaniałe wieńce uplecione pod stropem z czarnego korala, bo czas już najwyższy uciekać do góry. Na deser zostawiamy spotkanie z mantami w wykutym przez Niemców German Channel, oraz Peleliu Wall. W czasie wojny, chcąc skrócić drogę wywozu wydobywanego tu fosforanu, Niemcy wyrąbali w rafie przejście łączące lagunę z otwartym oceanem. I tu spotkało nas na Palau po raz pierwszy wielkie rozczarowanie. Po mantach, stanowiących o atrakcyjności tego nurkowania, ani śladu. Po 20 minutowym grzebaniu palcem w piasku zarządzamy odwrót. Na otarcie łez po drodze trafiają się nam dwa senne white tipy i jedna raya. Realizujemy więc część drugą planu na ostatni dzień, czyli Peleliu Wall. Prowadzący nasze nurkowania Richard określił to miejsce, jako najlepsze ścianowe nurkowanie na archipelagu. Faktycznie Peleliu Wall robi wrażenie. Jest to jedno z tych miejsc, bez dna, które przy odpowiednim doświadczeniu i odrobinie zdrowego rozsądku daje szansę i możliwość zrobienia znakomitego, głębszego nurka w dryfcie. W miejscu tym łączą się różne prądy, których siły i kierunku nie zawsze da sie przewidzieć i określić. Wskakujemy do wody prosto w stado kilkudziesięciu grasujących tutaj grey sharków. Zaskoczenie jest pełne i chyba obustronne. Po kolei wpływamy w różnego rodzaju zagłębienia, wąwozy, mniejsze i większe kawerny, które znakomicie uatrakcyjniają to nurkowanie. Łatwo tu bowiem znaleźć różnego rodzaju stworzenia, które szukają w nich schronienia przed mocnym prądem. Wszystko wokoło porośnięte jest dużą ilością miękkiego korala w przeróżnych kolorach. Po prostu… kolejne cudowne nurkowanie. Czekanie, aż azot pozwoli nam wsiąść do samolotu, wypełniamy lotem widokowym nad archipelagiem. Pomysł zdecydowanie trafiony i jak najbardziej godny polecenia, zwłaszcza tym o nieco mocniejszych nerwach. Nasz helikopter nie dość, że nikczemnej postury, na dodatek pozbawiony jest wszelkich drzwi. Każdy zakręt wykonywany z wielką finezją przez naszego pilota przyprawia nas o lekki skok ciśnienia. Po chwili jednak koncentrujemy się na tym, co widać w dole. A widok to jest przepiękny i z pewnością wart wydanych na niego 80 dolarów. Z błękitem oceanu cudownie kontrastuje zieleń kilkuset porozrzucanych w nieładzie wysepek. Widać nawet kilka ciemniejszych granatowych plamek, które przywodzą wspomnienia z nurkowania na Blue Holes. Bez wątpienia jest to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie dane mi było w życiu zobaczyć. Z Palau wyjeżdżam z przekonaniem, że każda wydana tu złotówka czy dolar to był doskonały pomysł, dzięki któremu udało mi się zrealizować kolejną pozycję z bagażu moich nurkowych marzeń.
Grzegorz Zieliński