Raja Ampat, nurkowy Święty Graal

Prawie 20 tys. kilometrów, 16 startów i lądowań. Wszystko po to, aby zrobić 25 nurkowań. Czy to ma sens? Choć dotarcie do Raja Ampat nie było łatwe, ani tanie, nie żałuję żadnego przebytego kilometra i ani jednej spędzonej w samolotach godziny. Raja Ampat z pewnością nie jest miejscem, które można, ot tak sobie, odnotować w logbooku, jako kolejne zaliczone nurkowisko. Dla mnie jest i pozostanie miejscem zupełnie niezwykłym. Tego, co dane mi było tutaj przeżyć, z pewnością nie zapomnę nigdy i już dziś pragnę tam znowu powrócić.

Administracyjnie obszar Raja Ampat od 1963 roku należy do Indonezji, stanowiąc obecnie część jej autonomicznej prowincji Papua. Archipelag składa się z kilkuset praktycznie nietkniętych cywilizacją wysp i wysepek, posiadających własny, niepowtarzalny ekosystem, gdzie żyją liczne endemiczne gatunki. Ogromne bogactwo i różnorodność podwodnego życia, jakie tu występuje, z całą pewnością pozwala uznać ten obszar za miejsce o jednym z największych na świecie zróżnicowaniu biologicznym, gdzie setki kilometrów raf i miejsc nurkowych wciąż czekają na swych odkrywców. Ze względu na znaczne oddalenie od jakiejkolwiek cywilizacji, nie istnieje tu problem zanieczyszczonego środowiska, czy rabunkowej gospodarki rybnej.

Raja Ampat pozostaje wciąż nieodkryte również przez masową turystykę. Na olbrzymim obszarze ok. 45 tys. kilometrów kwadratowych działają trzy, oddalone od siebie o ponad sto kilkadziesiąt kilometrów centra nurkowe, oraz pływa zaledwie kilka liveaboardów. Pierwszy raz pojechałem nurkować na Raja Ampat w październiku 2008 roku. W południowej części archiRaja Ampat nurkowy Święty Graal pelagu otwarty został wówczas, pośród niezamieszkałych wysp, „Misool Eco Resort„(MER). Jego pomysłodawcą i współwłaścicielem jest Andrew Minners. Otworzył on swój resort zaledwie trzy dni przed moim przyjazdem. Śledząc przez internet postępy w budowie resortu, wiedziałem, czego się tutaj spodziewać. Jednak, kiedy po wielogodzinnej podróży dotarłem na Balbitrim, rzeczywistość o wiele przerosła moje wyobrażenia i oczekiwania. Miałem już w życiu szczęście i przyjemność odwiedzić kilka miejsc, które z pewnością zasługiwały na to, aby nazywać je pięknymi czy wyjątkowymi. Dotychczas jednak sądziłem, że miejsca takie jak MER istnieją jedynie wirtualnie, stworzone dla celów reklamowych przez zdolnych grafików komputerowych. Teraz miałem okazję przeżyć tu swą własną, fascynująca przygodę, pełną spotkań z tym, czego w swoim życiu nigdy jeszcze nie widziałem. Sam Misool Eco Resort jest ciekawym przykładem umiejętnego wykorzystania naturalnych surowców i materiałów. Cała budowa była precyzyjnie przemyślana i wykonana w taki sposób, aby w jak najmniejszym stopniu ingerować w naturalne środowisko. Każdy kawałek drewna do niej użyty pochodził z zebranego dryfującego w wodzie drewna, bądź z przewróconych siłami natury drzew, zbieranych w Raja Ampat i na pobliskich wyspach Seram. Wokół MER, za zgodą mieszkańców okolicznych wiosek, na wydzierżawionym 200 milowym obszarze morza, utworzono NO TAKE ZONE, strefę rezerwatu morskiego, z całkowitym zakazem połowu ryb, polowań na rekiny czy zbierania żółwich jaj. Dzięki temu bogactwo podwodnego życia wokół wyspy jest naprawdę imponujące. Mieszkańcy najbliższych wiosek, zwłaszcza Jellu, którzy od zawsze utrzymywali się z rybołówstwa, znaleźli zatrudnienie w resorcie. Wymusiło to w ich życiu wielkie zmiany – zaledwie kilka lat wcześniej mieszkali i żyli ustalonym przez setki lat rytmem, niewiele wiedząc o otaczającym ich świecie – teraz przeniesieni zostali do zupełnie innego wymiaru. Aby móc w nim funkcjonować, musieli nauczyć się, oraz zrozumieć sens i zaakceptować wiele sytuacji i umiejętności zupełnie dla nich nowych, a dla nas wręcz prozaicznych, jak np. posługiwanie się przy jedzeniu widelcem czy picie ze szklanki czy filiżanki. W ciągu kilku lat tworzenia i budowy ośrodka, w jego bezpośredniej bliskości odkryto i zlokalizowano kilkanaście atrakcyjnych miejsc nurkowych, aby dotrzeć do kilkudziesięciu kolejnych wystarczyło popłynąć łodzią 15 min. Setki innych wciąż jeszcze czeka na swój czas. Tak naprawdę, cały ten rejon jest jednym wielkim systemem połączonych ze sobą raf, które od czasu do czasu wyłaniają się nad powierzchnię wody, w postaci koralowych grzbietów, czy małych, zupełnie dzikich wysepek.

Cudowny świat korali rozpoczyna się tuż pod powierzchnią wody, promienie słońca wydobywają z nich wszystkie możliwe kolory. Dlatego nurkowania, zwłaszcza te płytkie, są na Raja Ampat tak bajecznie piękne. Bogactwo tutejszego podwodnego świata jest zupełnie niewyobrażalne. Tym, co na Raja Ampat znaleźć można na jednym miejscu nurkowym z powodzeniem można by obdarzyć pół Hurghady. Z opisanych w świecie kilkuset gatunków twardego korala zdecydowana większość występuje tu, na Raja Ampat, choć myślę, że są też i takie, o których istnieniu wciąż jeszcze nie wiemy. Jest tu prawdziwy raj dla miłośników życia w wersji mikro: milimetrowe koniki morskie, ślimaki nagoskrzelne oraz inne stworzenia widywane są praktycznie na każdym nurkowaniu. Nie znaczy to, że nie spotkamy tu przedstawicieli z drugiego końca morskiego łańcucha pokarmowego: rekinów czy żółwi. Na jednym tylko nurkowaniu udało się mi spotkać pod wodą delfiny, rekiny Wobeggongi, czy prawie 3 metrowego rekina leoparda.

Podczas dwudziestu kilku nurkowań miałem okazję zobaczyć zaledwie niewielki kawałek tego, co kryją tamtejsze wody. Dało mi to jednak wyobrażenie o tym, co czeka tu na tych, których chęć poznawania nowego jest nie mniejsza niż odległość dzieląca Kraków od tego niezwykłego miejsca. Dlatego też po roku ponownie znalazłem się tutaj. Tym razem zdecydowałem się na safari. Daje to możliwość odwiedzenia i nurkowania na zdecydowanie większym obszarze, co zapewnia większą różnorodność miejsc i doznań. Safari rozpoczyna się w Sorong. Putu i Darius nasi DM odbierają nas z lotniska i po niecałej godzinie płyniemy już w kierunku wyspy Kri. Zajmie to ok. 6 godz, jest więc czas na odpoczynek po podróży. Nasza łódź Putri Papua czasy młodości ma już chyba za sobą, i jest troszkę ciasna, ale jej przemiła indonezyjska załoga rekompensuje nam z nawiązką wszelkie niedogodności. Pomału zapada noc, ale spanie coś kiepsko mi idzie. Chyba jeszcze się nie zaadaptowałem do zmiany czasu, a jest to aż 8 godz. w stosunku do Polski. Dzień witam więc na górnym pokładzie, powoli robi się jasno. Liczyłem na spektakularny wschód słońca, ale niebo jest dziś zachmurzone. Stoimy na kotwicy przy jakiejś wyspie, słychać pierwsze budzące się ptaki, cisza i spokój. Jest pięknie. Jesteśmy w pobliżu wyspy Kri, gdzie Max Ammer otworzył przed laty pierwsze na Raja Ampat centrum nurkowe. Cape Kri, gdzie za chwilę będziemy nurkować, to niesamowite miejsce z niesamowitym prądem. Nurkowanie zaczęło się jak w klasycznym horrorze – zupełnie niewinnie. Prąd niesie nas łagodnie, przed oczami zmienia się kalejdoskop kolorów. Ilość ryb zupełnie niewyobrażalna. Ale pociąg zdecydowanie przyspiesza, zmiany obrazów zaczynają nabierać chyba zbyt dużego tempa. W ruch idą haki rafowe, bo zamiata już strasznie. Wiszę na haku, uprząż mi całkiem porozpinało, woda wciska się pod maskę. Zapiąłem się w lekkim popłochu i chyba w niezbyt wygodnym miejscu. Zapominając niestety, że lepsze bywa często wrogiem dobrego myślę, żeby się poprawić. Wypinam się z haka i to jest fatalny błąd – wystrzeliwuje mnie w kosmos chyba, przelatuję przez rafę z prędkością francuskiego TGV. Jazda bez biletu i bez trzymanki. Po drugiej stronie rafy trochę odpuściło, pozbierałem się do kupy i pozapinałem z grubsza.

Mam jeszcze dość powietrza, żeby powłóczyć się ze 20 min po okolicy, tak aby choć trochę uspokoić skołatane nerwy. Po chwili słychać dinghy, płynie gdzieś nade mną już drugi raz, chyba mnie szukają. Czas kończyć tę przygodę. Po nurkowaniu robimy wycieczkę na plażę. Stoi na niej Chatka Puchatka, ktoś jej pewnie używa kiedy nadchodzi czas zbierania kokosów. Plaża jest zupełnie dzika, mnóstwo muszli, zbieranych przez wszystkich z zapałem godnym podziwu. Na drugim końcu plaży jest mały mangrowy zagajnik, cykamy kilka zdjęć z serii „Agata na końcu świata” i wracamy na naszą łódź. West Mansuar to nasz kolejny nurek tego dnia, wymyślony trochę awaryjnie. Nie oznacza to bynajmniej porażki, wręcz przeciwnie, nurek jest całkiem sympatyczny. I to jest wielki urok Raja Ampat: gdziekolwiek nie wsadziłbyś głowy, pod wodą zawsze jest co oglądać.

Ruszamy na południe w kierunku Misool, to prawie 15 godzin drogi. Widoki jak z pocztówek wynagradzają nam długą podróż. Teraz jesteśmy już naprawdę na Raja Ampat. Łódka zacumowana rufa-dziób do sterczących skałek, czas do wody. I tu pierwsze wielkie rozczarowanie. Po zanurzeniu wpadamy w jakieś rozcieńczone wodą mleko. Widoczność jak na krakowskim Zakrzówku po niezłej ulewie, przy najlepszych chęciach z 8-10 metrów. Pomimo tego ściana Batu Farundi robi kolosalne wrażenie. Zupeł- ny pion ginący gdzieś tam, w coraz ciemniejszej toni. Miejsce zupełnie niewiarygodne, jeśli chodzi o ilość miękkiego korala, który rośnie w giganty- cznych rozmiarach, poprzyczepiany do pionowych ścian. Niesamowita wprost ilość ryb, których całe ławice przepływają we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach. Spotykamy też dwie samotne barakudy, które znienacka wypłynęły tuż przed nami. Powiedzieć barakudy nie wystarczy. To były dwa potwory, z paszczami jak u małego rekina. Batu Fiabacet przynosi zdecydowaną poprawę widoczności. Zaraz po zanurzeniu wpadamy w ławice miliona małych rybek. Wypełniają całą wolną przestrzeń pod i nad nami. Wirują wokoło, pozostając w nieustannym ruchu. Za nimi przelewa się wzdłuż ściany kolejna fontanna większych ryb. Przepływają wokół nas niczym struga ulewnego deszczu, która wkrótce zamienia się w rwący potok. Dopełnieniem tego wszystkiego jest piękne stadko Marbula Ray, takich mniejszych mantowych braci i sióstr, którzy suną niespiesznie zmierzając w sobie tylko znanym kierunku. Piękny początek nurkowania. Potem jest już tylko lepiej. Ilość korala, różnorodność kolorów i rozmiarów jest wprost oszałamiająca. Jak dla mnie to jedno z najbarwniejszych i zarazem najpiękniejszych miejsc, jakie widziałem, zdecydowanie najwspanialsze na tym wyjeździe.

Nasz przewodnik Putu wynajduje coraz to nowe milimetrowe atrakcje. Nurkując z nim poznałem wszystkie chyba ślimaki mieszkające w okolicy, o przeróżnych kolorach i kształtach, czasem tak małe, że trudno je wypatrzeć. Dzień Zaduszny. W puszkach po coli zapalamy na pokładzie symboliczne świeczki. Każdy po swojemu myśli zapewne o bliskich, których już z nami nie ma. Poranna potężna ulewa zupełnie zepsuła nam jedno z najlepszych nurkowań. Słodka woda zmieszana z morską, naniesiony z morza plankton zupeł- nie popsuł widoczność. Wejście do Farundi Cave jest dość trudne, bardzo płytkie, mocny prąd wyrzuca na zewnątrz. Na dzień dobry obudziliśmy tam jakaś wielką rybę, która przysypiała pod stropem jaskini. Spotkanie było obustronnie niespodziewane, trudno dociec, kto się bardziej wystraszył. Wszystko, co dobre musi się skończyć. Wracamy już do Sorong, suszymy rzeczy. Jutro czeka nas lot do Jayapury, a potem do Wameny.

Pobyt na Raja Ampat po raz kolejny mnie zachwycił, zarówno bogactwem nienaruszonego podwodnego świata, jak również tym co można tam zobaczyć nad wodą. Ze względu na wielką odległość i niebagatelne koszty, nie jest to z pewnością miejsce na częste nurkowe wypady. Myślę jednak, że dla ludzi ciekawych świata i pragnących zobaczyć i przeżyć niezwykłe nurkowe emocje Raja Ampat z pewnością zasługuje, aby umieścić je na pierwszej pozycji listy nurkowych miejsc godnych odwiedzenia.

Grzegorz Zielinski