Zostajemy ustawieni w jednej linii, wszyscy plecami do wraku, za nami stoją nurkowie asekurujący. Przed sobą mamy Cristinę, rekiny i towarzyszącego nam fotografa z bazy. Żarłacze napływają niespiesznie z różnych stron i kierunków. Widać, że doskonale znają i rozumieją wszystko, co się tutaj za chwilę będzie działo. Nie peszy ich widok ludzi, ani ilość wydychanych bąbli powietrza. Widoczność jest więcej niż dobra, możemy więc zaczynać spektakl. Spośród kilkudziesięciu rekinów, jakie krążą już wokół, Cristina wybiera swoich ulubieńców, których karmi i głaska. Po chwili wokół nas zaczyna się robić trochę zbyt tłoczno. Rekinów jest zdecydowanie za dużo i chyba pojęcie zachowania bezpiecznej odległości nie jest im znane. Zwabione zapachem przygotowanej zanęty, zachowują się coraz mniej przewidywalnie. Kierowane pierwotnym instynktem zdobywania zaczynają zachowywać się jak my na poświątecznych wyprzedażach.
Przez chwilę robi się straszny bałagan, rekiny wpadają na siebie i na nas, każdy chce coś złapać. Podniesiony z dna piasek zaczyna ograniczać widoczność i coraz łatwiej o pomyłkę. Przecież nie wszystko, co jest w wodzie i wygląda jak jasna, biała plama musi być rybą. Po chwili, na szczęście, wszystko wraca do normy. Największe głodomory zostają nakarmione i kończą swe szaleńcze tańce. W naszym teatrze pora teraz na najciekawszą część rekiniego spektaklu. Cristina wybiera żarłacza, którego wprowadza w stan letargu, czy może hipnozy. Jak twierdzi, wybór nigdy nie jest przypadkowy, bo nie z każdym zdecydowałaby się na taki eksperyment. Ten, który do niej podpływa, kładzie się na piasku i jest delikatnie głaskany. Po chwili zapada w stan uśpienia i pozostaje zupełnie bierny. Pozwala się głaskać i dotykać. Po wybudzeniu, przez chwilę pozostaje przy Cristinie, czekając na dalsze pieszczoty, po czym spokojnie odpływa.
Po około czterdziestu minutach temperatura wody przypomina nam, że pora już kończyć nasze nurkowanie. Odprowadzonym na bezpieczną odległość rekinom Cristina usuwa tkwiące w ich paszczach rybackie haki, a my spokojnie wynurzamy się na powierzchnię.
Większość zdjęć żarłacza tygrysiego, jakie znajdowałem w czasopismach nurkowych i w Internecie, pochodzi z Tiger Beach. Bahamy i RPA to dwie najlepsze miejscówki do bliskiego spotkania z rekinem tygrysim. Ze względu na brak prądów, krystalicznie czystą, o zachęcającej do nurkowania temperaturze wodę, a przede wszystkim niewielką głębokość nurkowania wybieram Tiger Beach. Tak więc, po rocznej przerwie ponownie jestem na Bahama. Tym razem nie słychać już nic o tajfunach, tornadach i huraganach. Jest luty. Siedzę na pięknej, rozświetlonej słońcem plaży i czekam na trzydniowy maraton nurkowania z tiger sharkami. Około północy płynąca do nas z Bimini łódź powinna być już w marinie na West End. Zjedzone w biegu śniadanie i sprint do czekającego na nas busa zaczyna ten wyjątkowy dla nas dzień. Aby dotrzeć na West End, musimy przejechać praktycznie przez całą wyspę.
Poznajemy załogę naszej łodzi i Richarda, który jest pochodzącym z Kanady shark feederem. Podobno kiedyś karmił też krokodyle, ale uznał, że praca z rekinami jest zdecydowanie bardziej bezpiecznym sposobem zarabiania na życie. Szybkie sprawdzenie, czy nikt niczego nie zapomniał i wypływamy w krótki rejs na Tiger Beach. Po dwóch godzinach cumujemy łódź, gdzieś pośrodku niczego. Jedynie obecność kilku innych wypakowanych nurkami łódek utwierdza nas w przekonaniu, że wreszcie dotarliśmy do naszej ziemi, a w zasadzie wody obiecanej. Richard zaprasza na briefing. Słuchamy go z wielką uwagą i ciekawością, choć z każdym kolejnym zdaniem poziom naszego entuzjazmu coraz bardziej zbliża się do zera. Przy łodzi jako pierwsze pojawiają się rekiny rafowe. W oczekiwaniu na swój darmowy obiad, nerwowo kręcą się tuż za naszą rufą. W ślad za nimi przypływają ostrożniejsze i chyba trochę też mniej chciwe lemon sharki. My, uzbrojeni w metrowej długości plastikowe rurki rodem z Castoramy, grzecznie czekamy na rozpoczęcie nurkowania. Na razie pod wodą jest tylko Richard i zabrana przez niego metalowa skrzynka z przynętą. Po około dwudziestu minutach ruszamy i my. Wejście do wody, w której pływa kilkadziesiąt dwumetrowych rekinów jest dla mnie lekkim stresem. Nurkowałem już wprawdzie z nimi dość blisko w kilku miejscach, ale zawsze nasze spotkanie następowało dopiero po zanurzeniu. Inni, jak widać, takich dylematów nie mają, bo większość towarzystwa znajduje się już w wodzie. Po linie opustowej zanurzamy się na symboliczną głębokość sześciu metrów. Nie musimy w żaden sposób troszczyć się ani o limity dekompresyjne, ani o zapas powietrza. Daje nam to komfort nurkowania i możliwość koncentrowania się tylko i wyłącznie na rekinach. Nurkowanie, zgodnie z tym co usłyszeliśmy na briefingu, przebiegać ma w dość luźnej dyscyplinie. Nie ma tutaj żadnego ustawiania nas w rządku, nie ma też oddzielającej nas od rekinów nieprzekraczalnej linii bezpieczeństwa. Mamy dość dużą swobodę poruszania się, jedyny zakaz to zbliżanie się do karmiącego rekiny Richarda.
Otaczających nas kilkanaście rekinów rafowych i parę lemonów, które przypłynęły za nami z powierzchni, to taka rozbrykana i zaglądająca wszędzie gromadka. Na razie nic specjalnego się nie dzieje, mamy więc czas na aklimatyzację i oswojenie się z otoczeniem. Powtarzające się rytmiczne stukanie w metalową skrzynkę oznaczać może tylko jedno. Richard widzi już to, czego my jeszcze dostrzec nie potrafimy. Jest… Z odległości dwudziestu zaledwie metrów, gdzieś spomiędzy bieli piasku i turkusu karaibskiej wody wyłania się wreszcie upragniony kształt. Widać już jego srebrno-szare paski i olbrzymi kwadratowy łeb. Jego rozmiary i sposób w jaki się porusza robią wrażenie. Nie ma tu żadnego zbędnego pośpiechu, ani niepotrzebnego, przypadkowego ruchu. Jest moc i pewność siebie wielkiego drapieżnika. Słyszymy kolejne uderzenia w metalową skrzynkę. Pojawia się drugi, a za chwilę trzeci i czwarty rekin. Mamy dziś chyba wielkie szczęście, bo za chwilę przypływa też wielka samica rekina młota. Choć duże rekiny nie są zbytnio zainteresowane jedzeniem, to jednak widać od razu, że kolejka do obiadu jest z góry ustalona i lepiej nie próbować jej omijać. Wraz z pojawieniem się młota i tiger sharków, całe pozostałe, mniejsze towarzystwo robi się zdecydowanie mniej ruchliwe i hałaśliwe.
Tigery, owszem, podpływają do skrzynki z przynętą, ale mam wrażenie, że popycha je tam bardziej instynkt i poczucie obowiązku drapieżcy, niż zwykły głód. Kiedy chwytają podawany im przez Richarda kawałek tuńczyka, jest w tym jakaś niepasująca do nich zupełnie delikatność. Jedynie dorównujący im wielkością młot krąży niestrudzenie wokoło, skutecznie wykorzystując każdą nadarzającą się do zjedzenia czegoś okazję.
Rekiny niespiesznie rozpływają się pomiędzy nami. Pojawiają się co chwilę, napływając z różnych kierunków. Są czasem tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, aby dotknąć któregoś. Kiedy jeden przepływa metr ode mnie, widzę doskonale wielkie, wpatrujące się we mnie czarne oczy. Dobrze pamiętam słowa, dopiero co zakończonego briefingu. ”Zawsze oglądaj się za przepływającym za tobą tygrysem i nigdy, przenigdy nie pozwól, żeby ciebie dotknął, bo chcąc sprawdzić, z czym tak naprawdę ma do czynienia, będzie próbował ugryźć. Rekin tygrysi to nie młot, który chwyci i puści, ten jak zaciśnie swoje szczęki, to wyrwie wszystko, co trzyma w swych zębach”. Pomimo niewielkiej głębokości pomału zaczyna kończyć się powietrze. Bez pośpiechu, przy dnie dopływamy kolejno do liny opustowej. Wynurzanie wymaga uwagi i uważnej obserwacji, czy któryś z rekinów nie popłynie za nami. Na pokładzie łyk gorącej herbaty, zmiana flaszki i powrót pod wodę. Teraz jest już łatwiej. Wiem już mniej więcej, jak to wszystko wygląda i z czym tak naprawdę mam do czynienia.
Nurkując na Tiger Beach, pośród przyzwyczajonych przez lata do obecności człowieka rekinów tygrysich, obserwując ich spokój i brak widocznych oznak agresji, dość szybko można nabrać złudnego poczucia bezpieczeństwa. A przecież to one właśnie odpowiadają za największą po żarłaczu białym ilość ataków na człowieka. Polując w poszukiwaniu skorupiaków, żółwi, ryb i mniejszych rekinów, również stanowiących ich pożywienie, zapuszczają się często do portów i na płytkie rafy, gdzie dochodzi do ich częstszego kontaktu z człowiekiem. I choć większość z tych ataków wydaje się być efektem zwykłej rekiniej pomyłki w ocenie swojego menu, to ich dramatyczne skutki są często powodem odwetu i masowego zabijania rekinów.
Może trudno w to uwierzyć, ale rocznie kilkadziesiąt osób ginie trafionych korkiem od szampana, czy spadającym z drzewa kokosem. Jednak w naszym przekonaniu rekin wciąż pozostaje najgorszym i najbardziej bezwzględnym zabójcą. Wizerunek ten jest skutecznie kreowany przez filmy i szukające sensacji media. To przecież rekin, a nie zabójczy korek od szampana jest dobrym tematem do napisania mrożącego krew w żyłach newsa, czy nakręcenia kolejnego idiotycznego odcinka „Wielkich zębów strachu”.
fot. Robert „Grażdan” Knaź