Buddyjskie Królestwo Lo.

Buddyjskie Królestwo Lo.

Są wciąż na Ziemi takie miejsca, o których większość z nas wie niewiele więcej ponad to, że w ogóle istnieją. Już w samej swej nazwie niosą one niezwykłą magię i obietnicę przeżycia czegoś niezwykłego. Ukryte w dolinie rzeki Kali Gandaki Buddyjskie Królestwo Lo, jest z pewnością jednym z nich. Pozostaję ono ostatnią już, być może, enklawą autentycznej tybetańskiej kultury. Miejscem gdzie wchodząc, doświadczać możemy uczucia przekraczania magicznej linii, oddzielającą dwa zupełnie różne wymiary. Uciekając od świata naszej zagmatwanej cywilizacji, wkraczamy tutaj do świata, w którym pojęcie czasu czy szczęścia, nabiera zupełnie innej wartości. Wchodzimy do świata, który wciąż żyje w sposób niezwykle naturalny i gdzie czas zwalnia trochę, dając nam szansę spojrzenia na siebie z innej perspektywy.
Początki istnienia Królestwa Lo sięgają XV wieku i związane są z osobą Ame Pala, od którego wywodzi się trwająca po dziś dzień dynastia władców Lo. Nam miejsce to znane jest bardziej jako Mustang, którą to nazwę zawdzięczamy okolicznym, nie tybetańskim ludom, w ten właśnie sposób wymawiającym nazwę jego stolicy – Montang. Z czasem, takie zniekształcone nazewnictwo utrwalone zostało w piśmiennictwie i literaturze, oraz rozciągnięte na dużo większy obszar, znajdujący się nad rzeką Kali Gandaki. W przeciągu kilku ostatnich lat, w sposobie życia zamieszkujących Królestwo Lobów, zaszły olbrzymie zmiany. Pojawiła się elektryczność i bieżąca woda.
Dla przybyszów takich jak my, oznacza to utratę czegoś niezwykłego i niepowtarzalnego, jednak dla mieszkańców tych ziem, wciąż tylko w niewielkim stopniu czerpiących wymierne korzyści z rozwijającej się turystyki, stanowią możliwość lżejszego życia. Czy lepszego? Trudno powiedzieć. Dopiero za jakiś czas będziemy w stanie ocenić zachodzące tu obecnie zmiany i to jakie odcisną w mentalności i kulturze tutejszych ludzi piętno.
Dostać się do Królestwa Lo nie jest i nigdy nie było rzeczą łatwą. Przez wiele lat, było ono dla obcych zupełnie niedostępne. Po zajęciu Tybetu przez Chiny, przez ponad 30 lat funkcjonowało ono w zupełnej izolacji od świata.
Ustał praktycznie, będący od wieków podstawą jego egzystencji i bogactwa handel. Z głodu wyginęły, pozbawione paszy tysięczne stada. Kiedy wydawało się, że nic już nie jest w stanie uchronić mieszkających tu ludzi od zagłady, nieoczekiwanie w 1992 roku otwarta została granica od strony Nepalu. Dotarcie do Montangu stało się znowu możliwe, aczkolwiek wcale nie łatwiejsze. Tak jak przed wiekami, również dzisiaj wymaga ono kilkudniowej, pieszej, bądź konnej wędrówki. Mocno zawyżone ceny wydawanych przez rząd Nepalu zezwoleń, oraz trudy wędrówki powodują, że tylko niewielu turystów decyduje się odwiedzać ten wspaniały zakątek.
Ze względu na fatalną pogodę, to, co miało być dla nas krótkim, piętnastominutowym zaledwie lotem z Pokhary do Jomson, przerodziło się w dwudniową walkę z deszczem, błotem, zniszczonymi przez monsun drogami i coraz bardziej szalonymi kierowcami miejscowych jeepów i autobusów. Kiedy po całodziennej, karkołomnej niekiedy jeździe rozmokłymi zupełnie drogami kładłem się spać w jakimś hoteliku w Beni, miałem wrażenie, że tym razem przygoda przerosła mnie zupełnie. Obraz mitycznego Mustangu, coraz bardziej oddalał się i rozmywał w strugach lejącego non stop deszczu. Nazajutrz wcale nie było lepiej. Po przejechaniu kilkunastu zaledwie kilometrów skończyła się droga. Po nocnej ulewie potężne zwały ziemi zsunęły się ze zbocza, czyniąc ja zupełnie nieprzejezdną. Stoimy więc grzecznie w kolejce traktorów, pielgrzymów i lokalnych autobusów, czekając, aż naprawią ją na tyle, aby można jechać dalej.
Jak daleko, tego nikt nie jest w stanie powiedzieć. Po kilku godzinach możemy wreszcie ruszyć dalej. Niestety to jeszcze nie koniec niespodzianek w dzisiejszym dniu. Kierowca naszego jeepa, chcąc przejechać przez rzekę, tak niefortunnie do niej wjechał, że utopił auto. Utknęliśmy w środku koryta, rwąca woda, coraz większym strumieniem przepływa przez środek naszego auta. Kiedy zaczyna wlewać się nam do butów, decydujemy się wysiąść, wypakować nasze bagaże i ruszyć po ciemku do Kagbeni. Mija drugi zaledwie dzień naszego wyjazdu, a wrażeń mamy tyle, jakbyśmy byli tu co najmniej miesiąc.
Na szczęście kolejny poranek wita nas piękną słoneczną pogodą i nadzieją, że limit przykrych niespodzianek został już wyczerpany. Kagbeni, wieś, w której spędziliśmy ostatnią noc, to swoiste okno na świat i brama do Górnego Mustangu. Stąd rozchodzą się ścieżki do Muktinath, Dolpo i Montangu. My, a przed nami tragarze ruszamy dziś do Chele. Idziemy prawym brzegiem Kali Gandaki, słońce świeci mocno, aż trudno uwierzyć, że wczoraj jeszcze maszerowaliśmy w strugach ulewnego deszczu. Krajobraz zmienił się radykalnie. Jak okiem sięgnąć, aż po sam horyzont rozciąga się kamienna, księżycowa pustynia. Urozmaicają ją jedynie bajecznie kolorowe skały, z wyczarowanymi przez wiatr basztami i organami. Pośród nich stoją przydrożne czorteny i modlitewne murki Mani. Znikły zupełnie drzewa, wycinane przez wieki pod budowę klasztorów i na opał. Otaczające Mustang masywy Annapurny i Dhaulagiri, tak skutecznie zatrzymują monsunowe chmury, że deszcze nie docierają tu wcale. Uderzający jest ogrom rozciągającej się we wszystkich kierunkach przestrzeni. Błękitne, pozbawione chmur niebo i wszechobecna cisza, cudownie dopełniają całości. Bez wątpienia jesteśmy już po drugiej stronie tej magicznej linii.
Kilka godzin intensywnego marszu, zejście w koryto rzeki i przejście na jej lewy brzeg przybliża nas do upragnionego noclegu. Jeszcze tylko dramatyczne podejście i jesteśmy w Chele. Wysoka temperatura panująca w ciągu dnia, tuż po zachodzie słońca, spada do kilku zaledwie stopni. Zrywa się zimny porywisty wiatr niosący z sobą tumany pyłu, wciskającego się w uszy, oczy i nos. Na szczęście jesteśmy już w namiotach, które przynieśli i rozstawili nasi tragarze. Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ okazuje się, że spać można nie tylko w namiotach, ale także w lokalnych hotelikach, których tu w Chele, a jak się wkrótce okazuje i na całej trasie jest już niemało. Cóż, cywilizacja dociera do Mustangu w mocno przyspieszonym tempie, nadrabiając wieloletnie opóźnienia i dając miejscowym możliwość dodatkowego zarobku. Nam turystom, w zależności od nastawienia zmiany te zapewniają, bądź większy komfort wędrówki, bądź pozbawia ją części uroku pionierskiej wyprawy.
Wczesna poranna herbata, a po niej śniadanie smakują znakomicie. Początek dnia witamy maszerując już eksponowaną półką skalną. Widoki są tak piękne, że zapierają nam dech w piersiach bardziej, niż brak aklimatyzacji. Aż trudno mi uwierzyć, że tu jestem. Powoli podchodzimy na kolejną czterotysięczną przełęcz. Słońce zaszło właśnie i zrobiło się piekielnie zimno. Dociera do nas, że nie dojdziemy już dziś do Tamagaon, nie mamy na to ani dość czasu ani siły. Odwołany lot do Jomson, kosztował nas utratę 2 dni z naszego zezwolenia na pobyt w Mustangu. Każdego dnia idziemy więc po 9-10 godzin, aby odrobić stracony czas. Chociaż nie osiągamy ekstremalnych wysokości, to jednak pokonujemy duże przewyższenia. Kilkakrotnie w ciągu dnia wchodzimy na wysokie przełęcze, aby zaraz potem zejść w dół, aż do koryta rzeki. Po kilku dniach takiej wędrówki wszyscy jesteśmy porządnie zmęczeni. Na szczęście, do Ziemi Obiecanej pozostało już niewiele. Mijane murki modlitewne i przydrożne czorteny, są nieodłączną częścią krajobrazu Mustangu. Stawia się je dla ochrony przed demonami w miejscach szczególnie niebezpiecznych.
Okrążając murek, koniecznie w zgodzie z ruchem wszechświata, odmawiamy na raz tysiące zawartych w kamieniach modlitw najświętszej mantry bodhisattwyni „Om Mani Padme Hum”. Mantry, święte sylaby, wypisuje się również na chorągiewkach modlitewnych umieszczanych na wietrznych szczytach i przełęczach. Dzięki nim modlą się wszyscy: góry, ludzie i wiatr.
Dzisiejszy dzień prowadzi nas na przełęcz Lo, skąd po raz pierwszy ujrzeć możemy Montang. Wbrew nadziejom i oczekiwaniom nie objawił się on nam, jako niezwykła, zagubiona pośród gór tajemnicza twierdza. Na pierwszy rzut oka, nie różni się wcale, od opuszczonego kilka zaledwie godzin temu Tsarangu. Dopiero, kiedy powoli wkraczamy do miasta, powraca uczucie, że jednak dane jest nam dotknąć czegoś niezwykłego.
Choć kilkudziesięcioletnia izolacja odcisnęła widoczne piętno na Królestwie, sam Montang wygląda wciąż imponująco. Stolica Królestwa to ponad dwieście, zadbanych domów, królewski pałac i trzy wspaniałe klasztory. To one właśnie robią na nas największe wrażenie. Jest w nich jakaś niesamowita magia. Magia miejsca, które urzeka i emanuję spokojem i równowagą zamkniętymi w kilkusetletnich murach. Najpierw odwiedzamy Czode, jedyny w pełni funkcjonujący w Montangu klasztor, z działającą przy nim od szkołą. Nauka w niej odbywa się w tradycyjnym języku tybetańskim. Poza „nowoczesnymi” przedmiotami, takimi jak nepalski, czy matematyka, uczy się tu przede wszystkim czytania tradycyjnych buddyjskich tekstów religijnych, oraz odprawiania tybetańskich rytuałów i ceremonii. Ma to fundamentalne wręcz znaczenie dla zachowania dziedzictwa kulturowego Lobów. Być może dzięki takim właśnie staraniom, życie w Montangu toczy się wciąż w zgodzie z odwieczną tradycją.

Wciąż tak samo, jak przed wiekami chowa się tu zmarłych. Ze względu na brak drewna, a co za tym idzie wysoką jego cenę, kremacja zwłok stosowana jest rzadko i dotyczy tylko ludzi za życia bogatych, lub cieszących się wielkim szacunkiem. Najczęściej praktykowany jest pochówek przez powietrze, gdzie poćwiartowane ciało zmarłego wystawia się na żer sępom. Pozostawione przez ptaki kości, ścierane i mieszane na papkę, wystawiane są im na ponowną ucztę. W ten sposób po człowieku nie pozostaje nic więcej, niż tylko wspomnienie.

Powoli kończy się nasz pierwszy dzień w stolicy. Pozostała nam już tylko audiencją u króla, na którą zabieramy naszych przewodników i tragarzy. Zarówno dla nas, jak i dla nich możliwość spotkania z królem jest wydarzeniem niezwykłym. Pomimo iż maoistyczna zawierucha zmiotła siedemsetletnią monarchię w Nepalu i nie oszczędziła też Królestwa, dla Lobów, król wciąż pozostaje najważniejszą osobą, do której można zwrócić się o radę czy pomoc.Wracamy do naszego hoteliku, pełni wrażeń jaki przyniósł kończący się właśnie dzień. Jutro czeka nas nie mniej emocji. W czasie naszej wizyty w przyklasztornej szkole dostaliśmy zaproszenie na poranną puję. Aby się nie spóźnić wstajemy o piątej rano. W klasztorze panuje półmrok, rozświetlony jedynie płomykami kaganków. Słowa wypowiadanych modlitw, dźwięk dzwonków i kręcące się modlitewne młynki, przenoszą nas w niezwykły świat tybetańskiej magii. Wystarczy znaleźć sobie kawałek miejsca gdzieś w ciemnym kącie, aby móc chłonąć ją wszelkimi zmysłami. Aż trudno uwierzyć, że wystarczyło kilka zaledwie dni, abyśmy nasz pozostawiony dopiero co świat, postrzegać zaczęli jako coś odległego i tak nierealnego.
Przed nami już tylko droga powrotna. Decydujemy się na wynajęcie koni, na których wjedziemy na przełęcz Marang. Jest to zdecydowanie najmniej uczęszczana i najbardziej malownicza część całej trasy naszego trekkingu.
Potem przez kolejne 3 dni schodzimy już tylko w dół. Pozostawiliśmy za sobą Montang i jego mieszkańców. Ciekawe jak będzie on wyglądał za 3-4 lata. Zmiany, jakie obecnie tam zachodzą, wynikają po części z polityki nepalskiego rządu, oraz coraz częstszych kontaktów rdzennych mieszkańców ze światem zewnętrznym. Być może niedługo do Montangu będzie można, podobnie jak dziś do Muktinath, dojechać wygodnie i bez wysiłku jeepem lub lokalnym autobusem. Nie wiadomo jak długo uda się mieszkającym tu ludziom zachować dla siebie ich własny, mały świat. Świat zbudowany z niesamowitych górskich krajobrazów, kilkusetletnich klasztorów, modlących się mnichów i wiary w to, że „to nie czas mija, a tylko przemijają ludzie z ich codziennymi troskami i radościami”.

Grzegorz Zieliński